Portugalia - piękne Algarve cz.1

Dzień 1 – 8 środków transportu w kilkanaście godzin
Warszawa-Gdańsk-Dortmund-Faro-Lagos-Luz

W Faro wylądowałam wczesnym czerwcowym popołudniem. Autobusem miejskim pojechałam pod dworzec autobusowy, a następnie EvaBusem do Lagos (5,90 euro). W miedzyczasie, czekając na odjazd poszłam na krótki spacer w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Znalazłam fajną knajpkę, której specjalnością była bifana. To taki typowo portugalski fast food, prosta buła z grillowanym mięsem, jednak naprawdę bardzo smaczna. Cieszę się, że tam dotarłam, bo o dziwo później już nigdzie bifany nie udało mi się dostać. Autobus punktualny, co do komfortu jazdy to mogę portugalskie autobusy tylko pochwalić. Zarówno w tym miejskim z lotniska, jak i w Eva jechało się komfortowo, działała klimatyzacja oraz bezpłatny internet.

Noclegi zarezerwowane miałam w hotelu Vilamar, w położonym kilka kilometrów od Lagos miasteczku Luz. Do Luz dojeżdża miejski autobus nr 4 z Lagos, który przystanek ma na samym dworcu. Kolejne więc oczekiwanie na autobus wykorzystałam na wizytę w pobliskim Pingo Doce, po której mój plecak zrobił się jeszcze cięższy. Zakupy były jednak dobrą decyzją, bo jak się później okazało w okolicy mojego hotelu nie ma żadnego sklepu i nie miałabym nawet niczego do picia. Co do samego autobusu nr 4 (a być może i innych autobusów w Lagos, mnie było dane jeździć tylko czwórką), to ich kursowanie jest, oględnie mówiąc, dość skomplikowane. Przede wszystkim, każdy kurs może mieć trochę inną trasę. Niektóre kończą się wcześniej, inne jadą jeszcze do dalszych wiosek. Ale to nie wszystko, niektóre wjeżdżają do wioski, inne zatrzymują się tylko na obrzeżach, lub jadą jeszcze bardziej naokoło. Na przystanku jest rozkład, na którym można sprawdzić, który jedzie dokąd, ale niestety na rozkładzie są wyszczególnione tylko niektóre, ważniejsze przystanki, tych pośrednich nie ma. Trzeba się więc domyślić jaką trasą autobus jedzie pomiędzy tymi ważniejszymi przystankami. Już w środku w autobusie też nie ma żadnej tablicy pokazującej trasę czy przystanki. Tak więc za pierwszym razem wysiadłam tak trochę na wyczucie, okazało się, że orientację mam niezłą bo to był prawie najbliższy do hotelu przystanek.
Do hotelu droga pod górę. No dobrze, nie jest to jakaś wielka góra, ale z ciężkim plecakiem wydawała się taka stroma. Kiedy ostatkiem sił doszłam już do hotelu moim oczom ukazał się... przystanek autobusu nr 4. Po chwili dopiero uświadomiłam sobie, że tędy przebiega pewnie jedna z jego kilku(nastu?) alternatywnych tras i mój kurs na pewno tędy nie jechał (taką mam przynajmniej nadzieję). I chyba miałam rację, bo do końca pobytu nie zobaczyłam tam ani jednego autobusu.
Hotel znajduje się w części, która nazywa się Montinhos da Luz, położonej sporo powyżej głównego Luz. Mimo tego, że trzeba tam kawałek dojść, od razu dostrzegłam walory tego miejsca. 


Wieczorem wybrałam się na spacer. Skręciłam w małą uliczkę schodzącą w dół do oceanu i pierwsze co mnie uderzyło to cisza i spokój. Taka cisza, że odgłos kroków wydaje się hałasem. Dziwne, bo przecież kilkaset metrów dalej widać ocean, ale nie słychać szumu fal. Dopiero, gdy wychodzi się zza ostatnich zabudowań odgłosy oceanu dochodzą do uszu. Po podejściu kawałek bliżej ten szum jest tak intensywny, że niesamowite wydaje się, że kawałek dalej w ogóle go nie słychać. Akurat był odpływ, pospacerowałam więc po odsłoniętych skałach.  


Centrum miasteczka żyje, porozstawiane są stragany z pamiątkami i lokalnymi przysmakami. Chyba trafiłam na jakiś festyn, bo była tam też mała scena, gdzie przed chwilą występował jakiś zespół. Dalej promenada do plaży, chwila moczenia nóg w wodzie (zimna!) i powrót do hotelu na zasłużony odpoczynek.


Jak policzyłam, żeby dostać się na miejsce przemieszczałam się: 4 autobusami, 2 samolotami, 1 pociągiem i 1 samochodem. Oraz na własnych nogach :)


Dzień 2 – Lenistwo i przygody z autobusem
Luz – Lagos – Luz

Ten dzień był spokojny i niespieszny. Po śniadaniu chwila przy hotelowym basenie.


Hotel to tylko pokoje na parterze. Wyżej są mieszkania, z tego co się zorientowałam, wykupione w większości przez niezbyt zamożnych brytyjskich emerytów. Dlaczego niezbyt zamożnych? A no dlatego, że ci z grubszym portfelem mogą przebierać w ofertach najpiękniejszych willi i posiadłości. W całym Luz jest co najmniej kilka osiedli z gotowymi domami na sprzedaż, a oferta niezliczonych biur nieruchomości wydaje się być skierowana właśnie głównie do Brytyjczyków. Przypuszczam, że tak jest zresztą w całym Algarve.
Druga część planu to plaża w Luz. Znowu spacer do miasteczka, tym razem w dół, więc mimo upału przyjemny. Plaża jest ładna, szeroka i długa. Woda, jak to niestety w oceanie – zimna. Trochę relaksu, ale ile można się lenić.

 
Na popołudnie zaplanowałam zwiedzanie Lagos. Znów autobus nr 4 z centrum miasteczka. W Lagos najpierw spacer po marinie, potem promenadą wzdłuż rzeki, aż do niedużej miejskiej plaży Batata.


Następnie wróciłam w kierunku starego miasta, żeby znaleźć jakieś miejsce na obiad. Ładne wąskie uliczki, urokliwe białe budynki, niestety zatłoczone niemiłosiernie. Zjadłam, pozwiedzałam i powoli udałam się na dworzec na swój powrotny autobus do Luz. Niestety wcześniej studiując rozkład nie zauważyłam, że autobus którym zamierzałam wracać kończy trasę już po kilku przystankach, więc wsiadać w niego nie było sensu. Następny za 2 godziny... No cóż, nie ma tego złego, pomyślałam, że w takim razie przejdę się jeszcze chętnie na plażę po drugiej stronie rzeki (Meia Praia). Plaża taka w stylu bałtyckim, są nawet wydmy. Jest też ładny widok na Lagos. Akurat zbliżał się zachód słońca.


Chwilę po zachodzie postanowiłam wracać do centrum, bo trzeba przejść przez dość wyludnione tereny i nie chciałam tam spacerować po ciemku. Do odjazdu autobusu miałam jeszcze chwilę, ale coś nie dawało mi spokoju i postanowiłam jeszcze raz przyjrzeć się rozkładowi. No i odkryłam, ze wieczorne kursy autobusów były oznaczone na niebiesko, ale przez to, że rozkład był wyblakły, trudno było to oznaczenie zauważyć. Niebieski oznaczał, że kurs odbywa się tylko w sezonie wakacyjnym, a czerwiec się do sezonu wakacyjnego nie zalicza. Zrozumiałam, że tego dnia to już autobusem nie wrócę, a co zabawniejsze, okazało się, że po moim wczesno-popołudniowym przyjeździe i tak nie było już żadnego kursu powrotnego. Tak to właśnie portugalska komunikacja publiczna mnie pokonała.
Zrobiła się godzina 22 a ja uświadomiłam sobie, że właściwie to w mieście nie widziałam tego dnia ani jednej taksówki. W wyobraźni widziałam już siebie pokonującą te kilka kilometrów w ciemności, drogami bez poboczy, najpierw postanowiłam jednak sprawdzić, czy rzeczywiście nie ma tu takiego wynalazku jak taxi. Ku mojej uldze przy deptaku w najbardziej turystycznej części miasta zobaczyłam postój taksówek. Jak mogłam go wcześniej przegapić :) Do hotelu dojechałam już bez przygód, za całkiem długą trasę płacąc tylko około 10 euro.


Dzień 3 – Żegnaj autobusie nr 4
Ponta da Piedade - Praia do Camilo – Cabo de Sao Vicente

Od tego dnia miałam zarezerwowany samochód. Bardzo się z tego cieszyłam po przygodach dnia poprzedniego, bo kto wie, jakie jeszcze numery by mi wykręcił mój ulubiony autobus. Samochód był z wypożyczalni Farocar i miał być dostarczony pod hotel (a taki kaprys :) ). A tak poważnie, to tak mi wyszło najkorzystniej, zwrot musiałam mieć na lotnisku, bo wylot był bardzo wcześnie rano, a wypożyczalnia za niewielką dopłatą dostarczała samochód w wybrane miejsce. Poprzedniego dnia zadzwoniła jeszcze pani z wypożyczalni potwierdzić szczegóły. Auto miało być dopiero o 18, a dzień planowałam spędzić na spacerach po okolicy i plażowaniu. Wczesnym rankiem (około 10 :) ), drzemiąc sobie jeszcze w najlepsze, usłyszałam dzwonek telefonu. A niech dzwoni, to na pewno ktoś z Polski, jestem przecież na wakacjach. Chwilę później jednak na równe nogi zerwało mnie pukanie do drzwi. Za nimi stał recepcjonista i oznajmił, że przyjechał do mnie ktoś z wypożyczalni. Miła pani powiedziała, że dzwoniła, ale nie odbierałam :), a że akurat była w pobliżu to postanowiła sprawdzić, czy może mi zostawić samochód wcześniej. Takim sposobem stałam się tymczasową posiadaczką Citroena C3 (z panoramiczną przednią szybą :) ). Samochód na pewno nie był najnowszy i miał już duży przebieg, ale był w świetnym stanie i nawet karoserię, jak na południowe standardy miał prawie nienaruszoną (dopatrzyłam się jednego zarysowania). Ogólnie wypożyczalnię z czystym sumieniem polecam.
Plany na dzień trzeba było zweryfikować. Postanowiłam, że najpierw jadę na Ponta da Piedade, skalisty przylądek koło Lagos. Na miejscu jest duży parking (bezpłatny, tak jak zresztą wszystkie na których podczas tego wyjazdu parkowałam). Przylądek obfituje w spektakularne, robiące wrażenie widoki.


A to taka dzika plaża w pobliżu. Można tam jakoś zejść, nawet na zdjęciu widać kogoś opalającego się, ale nie ma tam żadnej przygotowanej ścieżki czy schodów.


Po nasyceniu oczu i zapełnieniu kart pamięci przejechałam kawałek, dosłownie kilkaset metrów do Praia do Camilo. Plaża inna, niż te które odwiedziłam w poprzednich dniach, ale bardziej kojarząca się z typowymi widokami z Algarve. Jest to niewielka zatoczka, otoczona skałami, na dole są właściwie dwie niewielkie plażyczki połączone skalnym tunelem. Z góry schodzi się długimi, drewnianymi schodami. Nad plażą jest restauracja i parking, dość niewielki i zatłoczony, ale mały samochodzik dał radę gdzieś się wcisnąć. Plaża bardzo przypadła mi do gustu, z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że to jedna z moich ulubionych portugalskich plaż. Ze względu na mało miejsca i na to, że sąsiednia bardziej znana plaża Dona Ana była w remoncie, tłok był dość duży. No i po południu zaczyna się przypływ, więc ci, którzy zajmowali miejsca najbliżej wody stopniowo muszą przesuwać się coraz dalej.


Plażę opuściłam dopiero kiedy słońce zaczęło chować się za skałami. Ponieważ nie chciało mi się jeszcze wracać do hotelu, postanowiłam pojechać na Cabo de Sao Vicente, najbardziej wysunięty na południowy zachód punkt kontynentalnej Europy. Zwiedzanie tamtych okolic miałam jeszcze w planach na następne dni, ale skoro we wszystkich relacjach piszą, że trzeba tam zobaczyć zachód słońca, no to trzeba. Od Lagos to spory kawałek, około 40 km, ale dobrą drogą i jedzie się szybko. Niestety, cały dzień ani jednej chmurki, a nad przylądkiem niebo całkiem zasnute. Wysiadłam z samochodu i uderzył we mnie tak przenikliwy wiatr, że momentalnie zrobiłam się skostniała z zimna. Ponieważ jechałam prosto z gorącej plaży, to nawet nie pomyślałam, żeby wziąć jakieś cieplejsze ubranie. Owinęłam się więc plażowym ręcznikiem i uskuteczniłam ekspresowe zwiedzanie, wiedząc, że jeszcze tu wrócę.


Potem usiadłam w samochodzie i czekałam, czy niebo przed zachodem się trochę nie przejaśni, ale ponieważ ciemne chmury tego nie zwiastowały, zebrałam się w drogę powrotną.


Wracając postanowiłam zboczyć z głównej drogi i pojechać bocznymi dróżkami bliżej wybrzeża, przez tereny o skomplikowanie brzmiącej nazwie Parque Natural do Sudoeste Alentejano e Costa Vicentina, czyli po obszarze chronionym przed nadmierną ingerencją człowieka. Znajdują się tam malutkie miejscowości, przepięknie położone, klimatyczne, z malowniczymi białymi domkami, takie jak Salema czy Burgau. Tak mnie urzekły, że następnym razem na pewno wybrałabym jakiś hotelik w jednej z nich. Nie mam żadnych zdjęć, bo robiło się już ciemno, a i w małych wąskich uliczkach nie bardzo było gdzie zaparkować. Niestety i tam, mimo obszaru chronionego widać sporą ilość nowo budowanych hoteli (chociaż raczej kameralnych), więc niedługo miejscowości te mogą bezpowrotnie stracić swój klimat.

Komentarze