Teneryfa - Masca i północno-zachodnie wybrzeże

Rano w Puerto de la Cruz pogoda niezbyt piękna. Taka zresztą była przez cały pobyt. Przekonałam się na własnej skórze, że na Teneryfie pogoda może diametralnie różnić się w miejscach oddalonych od siebie zaledwie o kilkanaście/kilkadziesiąt kilometrów. Dzisiaj w planie Masca, liczę, że tam trafię na chociaż trochę słońca.
Jadę standardową drogą, czyli słynnymi serpentynami od Santiago del Teide. Czytałam wcześniej, nawet tu na forum, kilka różnych opinii o tej trasie. Jedni twierdzili, że nie ma czym się przejmować, a inni, że jest ekstremalnie trudna. Ja zdecydowanie przychylam się do tej pierwszej opinii. Oczywiście droga jest wąska i kręta, czasami mocno stroma. Na całej długości są jednak ochronne murki, więc o spadnięciu w przepaść nie ma mowy. Największą trudność stanowi to, że ta droga jest tak bardzo popularna i jeździ nią mnóstwo tzw niedzielnych kierowców, którzy boją się zbliżyć na mniej niż metr do krawędzi, co jednak bywa niezbędne przy mijankach. W każdym razie, nie jest tak źle, jakby mogło się wydawać, a cała droga ma zaledwie 5 km. 2 razy mijałam się nawet z dużym autokarem i obyło się bez cofania. Normalne autobusy, które tam jeżdżą są takie niepełnowymiarowe. No więc jadę sobie, zaczynają się piękne widoki i nagle stała się tragedia. Przypomniałam sobie, że nie zabrałam z hotelu aparatu… Został w szafie. Niestety powrót nie wchodził w grę bo było za daleko i za późno, więc chcąc niechcąc zostałam jedynie z aparatem w telefonie. Nie było wyjścia, jakoś musiał sobie poradzić. No więc zdjęcia z tego dnia będą jakie będą. Na pocieszenie pogoda zrobiła się wyśmienita. Cieplutko, trochę słońca, trochę chmur nad górami.

Po drodze parkingi z punktami widokowymi.

W samej Masce największym problemem jest zaparkowanie samochodu. Miejsca na przygotowanych parkingach zajmowane są chyba o świcie, reszta musi parkować wzdłuż i tak bardzo wąskiej drogi. Znajduję kawałek miejsca w cieniu wielkiej skały i wybieram się na mały treking. Tutaj muszę zaznaczyć, że od początku nie planowałam schodzenia aż do samej plaży, bo w obie strony zajęłoby to za dużo czasu, z kolei nie chciało mi się też kombinować z płynięciem statkiem i szukaniem transportu powrotnego do samochodu. Postanowiłam więc zejść na dno wąwozu, tyle ile będzie mi się chciało i potem wrócić na górę.


Początkowo droga prowadzi wśród zarośli, potem stopniowo zaczynają się coraz większe skały. Widoki są piękne, niestety musicie uwierzyć na słowo, bo ciemne skały i bardzo jasne niebo stanowiły zbyt duże wyzwanie dla aparatu w telefonie. 


Przez całą drogę na dół byłam zupełnie sama. Myślę, że ci, którzy planowali zejście do samego dołu wybrali się na wycieczkę sporo wcześniej, o czym zresztą świadczyła ilość zaparkowanych na górze samochodów. Ja się specjalnie nie spieszyłam. Po drodze spotkałam tylko taką dziwną parę - dzika koza (?), której towarzyszył duży kocur.


Dotarłam do miejsca które było otoczone naprawdę wysokimi ścianami skalnymi i na skalnej półce zrobiłam mały piknik. Tutaj zaczęli pojawiać się pierwsi ludzie wchodzący od strony oceanu. Tam też postanowiłam zawrócić z powrotem na górę.  


Dalszą część dnia chciałam wykorzystać na plażowanie, ruszyłam więc na południe w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca. No i tu niestety spotkało mnie rozczarowanie, w górach w Masce świeciło piękne słońca, a całe wybrzeże za chmurami.
Mała dygresja dotycząca pogody. Nie wiem czy tak jest zawsze, bo w sumie nie byłam tam zbyt długo, ale podczas mojego pobytu się sprawdzało. Na Teneryfie chmury skupiają się wokół środkowej części wyspy, gdzie jest wulkan Teide i leniwie spływają po zboczach w kierunku plaż. I tak w ciągu dnia pogoda w poszczególnych częściach wyspy jest bardzo stabilna, jeśli słońce świeci nad jedną częścią to tak jest przez większość dnia, jeśli zalegają tam chmury, to słońca raczej nie zobaczymy. Po prostu chmury prawie się nie przesuwają, albo robią to niezwykle powoli. Można siedzieć w jednym miejscu i widzieć, że 5 km dalej jest piękne słońce, a tu gdzie jesteśmy jeszcze przez wiele godzin słońca nie będzie. Zupełnie inaczej było na Gran Canarii, gdzie chmury przesuwały się po niebie bardzo szybko.
W każdym razie zjechałam na wybrzeże i wybrałam się na Playa Abama. To niby prywatna plaża hotelowa, ale ludzie z zewnątrz też mogą na nią wejść (trzeba przejść przez teren hotelu). Plaża fajna, w zatoczce, co ciekawe hotelowi gości mogą się na nią dostać wagonikiem zjeżdżającym po stromym zboczu. 


Sam hotel to w ogóle miejsce na osobną opowieść, położony właściwie pośrodku niczego, oprócz plantacji bananowców, ogromny, stylizowany chyba na marokańską kazbę, z daleka robi wrażenie zamku jakiegoś szalonego władcy. Niestety pogoda nie była plażowa, było cieplutko ale bez słońca, z daleka widziałam tylko piękne słońce nad górami tam, gdzie Masca, czas spędziłam więc głównie na spacerze wzdłuż wybrzeża.


Przyszedł czas na powrót na północną stronę wsypy, a tam pojechałam jeszcze do miasteczka Garachico. Znane jest z naturalnych skalnych basenów przy brzegu oceanu, w których można się kąpać przy sprzyjającej pogodzie. Teraz jednak były bardzo duże fale i wiatr.


Wieczorem pospacerowałam jeszcze po moim noclegowym mieście, czyli Puerto de la Cruz. W końcu tak się złożyło, że przez cały pobyt nie widziałam go za dnia, musiały wystarczyć mi wieczorne spacery.

Komentarze