Teneryfa - górskie widoki i Teide

Główny punkt dnia - Teide. Nie mogłam doczekać się wyprawy na wulkan, ale parę spraw spędzało mi sen z powiek, a główną z nich była pogoda. Przez cały pobyt środek wyspy spowity był chmurami, wulkan ani razu, nawet na chwilę nie wyłonił się zza gęstych chmur. Obawiałam się czy w ogóle będzie sens na niego wjeżdżać, czy będzie jakikolwiek widok. Co do samego sposobu zdobycia wulkanu to miałam różne pomysły. Dość szybko odrzuciłam wspinaczkę z dołu, głównie dlatego, że byłam sama i nie chciałam ryzykować, obawiałam się też o swoją kondycję na dużej wysokości. Za to mocno zastanawiałam się nad wjazdem kolejką na górę i zejściem szlakiem na dół. Jak się okazało, życie zweryfikowało moje plany. Chciałam oczywiście wejść na sam szczyt góry, a do tego potrzebne jest specjalne pozwolenie. Jedyny wolny termin podczas mojego pobytu był między godziną 15 a 17 i taki też zarezerwowałam. Jednak gdy obliczyłam, że nawet, jeśli na górę (od górnej stacji kolejki) wpuszczą mnie trochę wcześniej niż o tej 15, to nie ma szans, żebym na dół do samochodu zdążyła zejść przed zmrokiem, który w marcu na Teneryfie zapada około 18.30 (a zejście z samej góry to podobno około 4 h). Pozostał mi więc wjazd i zjazd kolejką linową w obie strony, a jedyny szlak, który planowałam (wcale nie taki krótki), to ten od górnej stacji do szczytu.

Taki był plan, ale ze względu na wspomniane pozwolenie miałam do zagospodarowanie całe przedpołudnie. Bardzo żałowałam braku ładnych zdjęć z wczoraj, więc postanowiłam jeszcze raz pojechać do Maski, tym razem jednak od drugiej strony. Droga od Buenavista del Norte jest dużo dłuższa niż od strony Santiago del Teide, jest równie wąska i kręta, i tak samo piękna widokowo. To co ją odróżnia to praktyczny brak ruchu, wszyscy turyści wjeżdżają od drugiej strony. Liczyłam po cichu na równie piękną pogodę jak poprzedniego dnia. Rzeczywiście ciężkie chmury w miarę wjeżdżania wyżej coraz częściej ustępowały i pokazywało się słońce. 


Jednak w najwyższych partiach spotkałam prawdziwy miks wszystkich rodzajów pogody. Słońce nad dolinami, mgła, chmury nade mną, zacinająca mżawka a czasem drobniutki grad i przeraźliwie zimny wiatr. Skutkowało to ukazaniem się pięknej tęczy, z drugiej jednak strony przez mgłę i drobniutkie krople deszczu wszystko na zdjęciach wygląda jakby wyblakłe.


Dojechałam do Maski a dalej pojechałam już znaną, opisywaną wcześniej przeze mnie drogą. Cieszyłam się, że do wąwozu zeszłam wczoraj, bo nie była to sprzyjająca trekingom pogoda.


Teraz zatrzymywałam się tylko na chwilę w punktach widokowych. Tym razem, dzięki wczesnej porze nie było większych problemów z zaparkowaniem samochodu.


Ponieważ miałam jeszcze sporo czasu do chwili kiedy trzeba będzie udać się w stronę Teide, postanowiłam po raz kolejny poszukać miłej plaży na trochę relaksu. Wybór padł na plażę w miejscowości La Arena. I tym razem niestety słońca brak. 


Sytuacja z wczoraj się powtórzyła, z daleka tylko widziałam oświetlone słońcem klify Gigantes i góry z których przed chwilą zjechałam. Sama plaża, w odróżnieniu od tych na których byłam poprzednio to typowa dla Teneryfy plaża z czarnym wulkanicznym piaskiem.
Chwilę po południu wyruszyłam w kierunku środka wyspy. Miałam dużo czasu do 15 ale wiedziałam, że po drodze jest mnóstwo punktów widokowych, chciałam też być wcześniej w razie ewentualnej kolejki do kupna biletów na kolejkę linową (zdecydowałam się nie kupować przez internet). Jechałam drogą TF-38, na mapie wygląda na wąską, ale jest bezproblemowa i jedzie się nią bardzo dobrze. Najpierw zostawiamy za sobą wszystkie wioski, wjeżdżamy do lasu. Na podłożu zaczyna się pojawiać coraz więcej wulkanicznego żwiru i skał. Drzew robi się coraz mniej. Niestety w tym miejscu docieram do granicy chmur. Zatrzymuję się na pierwszym punkcie widokowym i wygląda to tak:


Zaczynam wątpić, czy coś tego dnia zobaczę. Jadę jednak dalej. Po kilku kilometrach w gęstej mgle robi się jakby jaśniej a za chwilę widzę przebijające się przez chmury promienie słońca. Jeszcze kilkaset metrów i nie wierzę własnym oczom, jestem w innym świecie. Jestem ponad chmurami. Piękne błękitne niebo. Wyjeżdżam zza zakrętu i wyłania się on - Teide w całej okazałości. 


Po drodze jest mnóstwo parkingów, z których co chwilę korzystam robiąc zdjęcia. 


Powoli dojeżdżam do końca trasy, czyli dolnej stacji kolejki. Tutaj przygotowuję się do wchodzenia na szczyt, ponad 3700 m n.p.m. to nie przelewki, trzeba się porządnie ubrać. Pakuję czapkę, rękawiczki, szalik, dodatkowy polar. Do kasy nie ma kolejki, tak jak przewidywałam po południu jest tu już spokojnie, zresztą marzec to nie jest najwyższy sezon. Na dole komunikat, ze szlak pieszy do górnej stacji zamknięty, więc jakby mi nawet przyszło do głowy schodzić pieszo to nie ma takiej możliwości. Kupuję więc bilety w obie strony i kilkunastu minutach oczekiwania wsiadam do wagonika. Przez ten czas zdążyłam poobserwować innych ludzi, którzy też czekają na wjazd i trochę mnie zastanawia ubiór niektórych. Zwłaszcza wycieczkowiczów przywiezionych dużym autokarem, którzy pewnie wsiedli do niego w nadmorskim miasteczku przy temperaturze 25 stopni. Większość ma kurtki i długie spodnie ale są i śmiałkowie w krótkich spodenkach, sandałach (!), a jedna dziewczyna nie ma nawet kurtki, tylko zarzuciła sobie na ramiona jakąś chustę. Naprawdę nie wiedzieli co ich czeka, ja zresztą też :)
W każdym razie, ruszamy. Widoki z każdym momentem robią się piękniejsze. 


Po paru minutach wysiadka na górze i pierwszy szok. Uderza nas takie zimno, jakiego nikt się nie spodziewał. Jest pewnie kilka stopni na minusie, ale odczuwalna temperatura to bardzo grubo poniżej zera, potęguje ją przenikliwy wiatr. Przekopuję szybko plecak i zakładam na siebie co tylko się da, nie opuszczając jeszcze nawet budyneczku kolejki. Tak przygotowana wreszcie wychodzę na zewnątrz, ale wichura powoduje, że ciężko nawet robić zdjęcia. Chodzę jakoś jednak po tarasach, robię zdjęcia i rozglądam się za szlakiem na szczyt.


Szybko przychodzi rozczarowanie - wyjście na szlak jest zagrodzone i komunikat, że z powodu oblodzenia nieczynne są wszelkie piesze trasy. No cóż, mogłam się tego spodziewać już jak zobaczyłam ogłoszenie przy dolnej stacji. Parę dni przed wylotem na Teneryfę nad Kanarami przeszły prawdziwe burze śnieżne, śnieg spadł nawet w wielu dolnych partiach wysp. Pogoda wróciła do normy, ale w wysokich górach mnóstwo śniegu zalegało nadal.


Rozczarowanie było duże, bo bardzo chciałam wejść na gorę, jednak jak po kilku minutach, mimo naprawdę porządnego ubrania skostniałam z zimna, to stwierdziłam, że nie wiem, czy dałabym radę przy tej pogodzie. Pewnie gdyby szlak było otwarty to bym chociaż spróbowała i najwyżej zawróciła. Mówi się trudno, co zrobić.

Do szczytu jeszcze spory kawałek.

Na górze spędziłam w sumie niewielką ilość czasu, z powodu zimna, poza tym też przy zamkniętych szlakach nie ma tam specjalnie dużo miejsca do chodzenia.


Trzeba było odczekać jeszcze swoje w kolejce do wagonika powrotnego, a ta była naprawdę duża, bo część zupełnie nieprzygotowanych osób widząc jakie są warunki nawet nie wychodziła na zewnątrz tylko od razu kierowała się do kolejki powrotnej. Mimo to współczułam bardzo niektórym, bo nawet w małym, nieogrzewanym i otwartym na zewnątrz budynku stacji wiatr zawiewał niemiłosiernie, a wagoniki kolejki są tylko dwa, jeżdżą wahadłowo i na swoją kolej trzeba było przynajmniej te 20 minut odczekać. Z drugiej strony, czy ci ludzie nie wiedzieli że wybierają się na taką wysokość? Czasem ludzka głupota mnie naprawdę zaskakuje. Myślę, że obsługa kolejki na dole powinna przynajmniej ostrzegać ludzi tak ubranych przed skutkami wjazdu na górę.


I zjeżdżamy na dół.

Podsumowując Teide - trochę niedosyt pozostał, że nie udało się dotrzeć na szczyt, ale byłam i tak na bardzo dużej wysokości i krajobrazy stamtąd w pełni mnie usatysfakcjonowały.
Wycieczka trwała krócej niż się spodziewałam, tak więc do zachodu słońca miałam jeszcze sporo czasu. Z góry widziałam, że jedyne miejsce na wybrzeżu, które nie jest za chmurami to okolice południowego lotniska na Teneryfie. Moja mapa pokazuje, że jest tam jakaś plaża, więc decyduję się zjechać w tamtą stronę. Po drodze jeszcze kilka kolejnych punktów widokowych.

Ostatni rzut oka na wulkan.

I droga w dół, jeszcze ponad chmurami.

W końcu docieram na wybrzeże do miasteczka La Tejita i plaży o tej samej nazwie. Plaża bardzo wietrzna, w okolicy widać windsurferów i kitesurferów, ja jednak schowana w małej zatoczce przy skale korzystam z ostatnich wieczornych promieni słońca.


I tak mój pobyt na Teneryfie prawie dobiega końca. Do hotelu wracam już autostradą po wschodniej stronie wyspy a następnego dnia rano wylatuję na Gran Canarię.

Komentarze