Izrael - trzy morza w sześć dni cz.2

Bardzo dziwna noc
Miejsce, które wybraliśmy na nocleg to takie trochę pole campingowe a trochę przydrożne miejsce odpoczynku. Czasy świetności ma już niestety za sobą. Po przyjeździe jesteśmy tam sami i trochę zaczynamy się obawiać spać samotnie na takim pustkowiu. Toalety zastajemy zamknięte na wielkie kłódki. Ogólnie teren wygląda trochę jak po przejściu jakiejś powodzi, ale jest sporo stolików, drzewa, a nawet po jakimś czasie udaje się znaleźć kran z wodą. Wybieramy miejsce i rozstawiamy nasz namiocik.
Najpierw na sygnale przyjechali jacyś strażnicy. Wyszłam na chwile poza teren campingu i w tym momencie uruchomił się alarm w pobliskim zagrodzonym budynku, chyba przepompowni wody. Oczywiście nie sądzę, żebym to ja ten alarm uruchomiła, ale takie było wrażenie. Nie minęło kilka minut jak strażnicy byli na miejscu. Pokręcili się chwilę wokół i odjechali. No cóż, pomyśleliśmy, przynajmniej będziemy bezpieczni.
Zabraliśmy się do kolacji. Wtedy przyszedł pies. Widzieliśmy go już wcześniej jak obszczekiwał samochód strażników. Położył się w bezpiecznej odległości i nieufnie nas obserwował. Podzieliliśmy się z nim resztkami kolacji i wtedy przestał się już tak bardzo nas obawiać.
Chwile później na camping wjechał samochód. Szybko znalazł miejsce przy jednym ze stolików. Z samochodu wysiadł jakiś chłopak i otworzył bagażnik. Błyskawicznie wyjął obrus, którym nakrył stół, po czym zaczął rozstawiać jedzenie. Za chwilę do pikniku dołączyła jego dziewczyna. Właściwie to ucieszyliśmy się ze nie będziemy sami, jedynym problemem była bardzo głośna muzyka dochodząca z ich samochodu, a my jednak mieliśmy nadzieję na spokojną noc po bardzo męczącym dniu.
W międzyczasie przybłąkał się kocur, który tez został poczęstowany resztkami z kolacji.
Nie skończyliśmy jeszcze jeść, kiedy na parking wtoczył się autokar i stanął w pewnej odległości od nas. Wyskoczyły z niego dwie dziewczyny, jedna kucnęła przed autokarem, druga stała nad nią. Nie wiedzieliśmy co robią, wyglądało trochę jakby grzebały w ziemi albo czegoś szukały.
- Hmm, czemu ona załatwia się przed samym autokarem, w świetle reflektorów? Nie mogła pójść gdzieś dalej?
- Może jej niedobrze i dlatego tak szybko wyskoczyły na zewnątrz.
Tak się zastanawialiśmy, a tymczasem dziewczyny otworzyły bagażnik i zaczęły wynosić z niego różne dziwne rzeczy. Pojawiły się deski, palety, a w końcu ustawiły coś, co wyglądało trochę jak szafa, a trochę jak przenośna toaleta. Byliśmy lekko skonsternowani, ale zaczęło nas bawić obserwowanie tej scenki. W autokarze siedziała kilkuosobowa grupka młodych ludzi ale początkowo nie bardzo palili się do pomocy dziewczynom. Po jakimś czasie jednak, kiedy wielka drewniana konstrukcja była już gotowa, reszta również opuściła autokar i zaczęli rozstawiać składane stoły. Kiedy wyciągnęli skrzynki z jedzeniem i piciem wreszcie się domyśliliśmy – to będzie ogromne ognisko. Ciekawe tylko ze zrobili je pod samymi drzewami, kiedy mieli do wyboru mnóstwo innych miejsc.
Zajęci obserwacja nie zwracaliśmy uwagi co dzieje się wokół nas, gdy w pewnej chwili...
- Ty, tu jest koń!
- Co? O kurczę, rzeczywiście. – Konik chodzi sobie kilka metrów od nas.
- Słuchaj, rozstawiliśmy się na jedynym w tej okolicy fragmencie świeżej trawy, jak ich przyjdzie więcej to nam namiot stratują. – Odwracam się w stronę namiotu. – Za późno, tam już jest kolejny.
Koń stoi sobie przy namiocie i spokojnie skubie trawkę. Zwierzaki okazały się nieszkodliwe ale niestety próba nawiązania kontaktu zakończyła się ich spłoszeniem.
Wróciliśmy do obserwacji towarzystwa z autokaru. Wszystko wydawało się gotowe, jednak ogień jeszcze nie rozpalony. Wtedy zrozumieliśmy – oni na kogoś czekają! I to na niemałą grupę sądząc po ilości jedzenia. Goście ewidentnie się spóźniali, bo widać było lekkie oznaki zniecierpliwienia. W końcu ognisko zostało rozpalone a wielkie buchające płomienie sprawiły, że naprawdę zaczęliśmy się zastanawiać czy zaraz cały lasek nie pójdzie z dymem, łącznie z naszym namiotem. Po pewnym czasie, gdy ogień prawie już dogasał, wreszcie zajechał drugi autokar. Rzeczywiście, ten był pełny. Wysiadło kilkadziesiąt starszych osób i impreza zaczęła się na dobre. Kiedy wyciągnęli gitary i rozpoczęli chóralne śpiewy, uznaliśmy, że trudno, ale musimy chociaż spróbować iść spać, bo dochodziła już północ.
Nie było jednak nam to dane. W chwili gdy zamierzaliśmy iść do namiotu pojawił się kolejny autokar i zatrzymał się tuż przy nas. Ku naszej rozpaczy wysypała się z niego duża grupa dzieciaków, które z entuzjazmem zaczęły buszować po całym terenie. Opiekunowie wzięli się oczywiście za rozpalanie ogniska, a do nas skierował się uzbrojony pan strażnik, który milo zapytał czy może sobie usiąść przy naszym stoliku. Równie milo odpowiedzieliśmy mu, że oczywiście tak, ale, jako że dla nas było to już za dużo atrakcji na jedna noc, skierowaliśmy się do namiotu.
To jednak nie był jeszcze koniec przygód. Atmosfera zabawy nie pozwalała zasnąć, wiec przypomnieliśmy sobie, że kolega, który interesuje się astronomią mówił nam, że pustynia Negew to jedno z najlepszych miejsc do obserwacji gwiazd. Leżeliśmy wiec w otwartym namiocie i patrzyliśmy w niebo, które rzeczywiście było piękne. Jednak nagle...
- Te gwiazdy się ruszają!
Uświadamiamy sobie, że z każdej strony widzimy poruszające się punkciki. Ogłuszający huk po chwili nie pozostawia złudzeń, to są myśliwce. Zaczyna się festiwal na niebie, nadlatują co chwile z ogromna prędkością, po 2 czy 3, z różnych stron, zaraz za nimi kolejne. Wypuszczają flary, które świecą się przez chwile i potem gasną (w tamtym momencie autentycznie mieliśmy wrażenie, że oni coś bombardują). Trwa to długi czas i zastanawiające jest tylko, że rozbawione towarzystwo nic sobie z tego nie robi. Zasypiamy w końcu z przeświadczeniem, że właśnie zaczęła się wojna, ale tej nocy jest nam już naprawdę wszystko jedno.


Dzień 5 Sde Boker - Tel Aviv
Rano budzimy się i po nocnych gościach nie ma ani śladu. Znów jesteśmy sami na campingu. Po spakowaniu się wracamy kawałek na południe do kibucu Sde Boker. Osada znana jest z tego, że mieszkał i został tu pochowany pierwszy premier Izraela Dawid Ben Gurion. Nas jednak interesuje wąwóz Ein Ovdat, znajdujący się w pobliżu. Od miasteczka zjeżdżamy serpentynami w dół i przed wejściem do wąwozu zostawiamy samochód. Sam wąwóz nie jest bardzo długi. Są miejsca, które robią wrażenie, szczególnie tam, gdzie wysokie ściany są blisko siebie, a dno wąwozu jest wypełnione wodą (sztucznie spiętrzoną w niektórych miejscach). Niestety my jesteśmy w porze największych upałów i wody jest mało, strumyczki i wodospady płyną sobie powoli, a stojąca w zagłębieniach woda jest zielona od glonów. Oprócz nas spotykamy tam jeszcze jedną grupę turystów. Wśród nich dwóch chłopaków dźwiga ciężkie karabiny. Trochę to zabawnie wygląda, bo trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś nagle chciał ich tam atakować. Ale w Izraelu trzeba po prostu przyzwyczaić się do widoku broni, bo jest obecna praktycznie wszędzie.
Po zwiedzeniu Ein Ovdat ruszamy na północ. Następny przystanek robimy w Be’er Shevie, ale właściwie tylko na uzupełnienie zapasów w supermarkecie i na tankowanie. W tym mieście nie ma chyba nic specjalnego do zwiedzania, ciekawostką jest to, że w pobliżu znajdują się duże tereny zamieszkiwane przez Beduinów. Ich obozowiska widzimy wjeżdżając do miasta.
Kierujemy się w stronę Tel Avivu i decydujemy jechać drogą biegnącą przy samej granicy Strefy Gazy. Tamtędy jest nam po drodze, bo jak najszybciej chcemy dostać się nad Morze Śródziemne. Poza tym jesteśmy ciekawi jak wygląda życie w pobliżu jednego z największych współczesnych konfliktów. Okazuje się, że po tej stronie muru życie toczy się normalnie, ludzie pracują na polach, na nas nikt nie zwraca uwagi mimo, że podjeżdżamy pod samo zamknięte przejście graniczne.
Następnie jedziemy autostradą na północ. W okolicy miasta Ashdod próbujemy podjechać do morza, ale trafiamy na tereny rafinerii i fabryk, więc decydujemy się wrócić na autostradę. W końcu nad morze zjeżdżamy dopiero kilka kilometrów przed Tel Avivem, w miejscu które nazywa się Palmahim Beach. Wstęp jest płatny, w zamian udogodnienia takie jak daszki chroniące przed słońcem, toalety, prysznice czy przebieralnie. Sama plaża jest ładna, szeroka i piaszczysta. Odpoczywamy tam jakiś czas, kąpiemy się w morzu, które jest sporo cieplejsze niż Morze Czerwone, mimo że tamto tez zimne nie było. Tak się rozleniwiamy, ze zapominamy zrobić jakiekolwiek zdjęcia.
Po tej przerwie udajemy się już do Tel Avivu. Właściwie to najpierw chcemy zobaczyć Jaffę. Niestety za wcześnie zjeżdżamy z autostrady i błądzimy trochę na oślep po mieście bo nasze mapy tych miejsc nie obejmują. Jakoś udaje nam się dojechać w pobliże Jaffy i znaleźć miejsce parkingowe. Idziemy na spacer na starówkę i okazuje się, że jednak wcale nie zaparkowaliśmy tak blisko. Jesteśmy trochę zniechęceni i zmęczeni tym błądzeniem, ale Jaffa nam się podoba. Chodzimy trochę wąskimi uliczkami czy raczej schodkami, potem schodzimy na bazar, po którym trochę się kręcimy i wracamy do samochodu.
Plan jest taki, żeby przejechać kawałek dalej do Tel Avivu, który jest dosłownie obok Jaffy. Niby nic trudnego ale zaraz okazuje się, że właśnie zachodzi słońce i wszyscy ludzie zgromadzeni na plażach zaczynają je opuszczać. Momentalnie robią się okropne korki, jednocześnie nigdzie nie możemy znaleźć miejsca do zaparkowania. Dodatkowo okazuje się, że w centrum Tel Avivu większość ulic jest jednokierunkowa a na naszej mapie nie jest to zaznaczone. Dopiero następnego dnia odkrywamy mapę z wypożyczalni samochodów, na której zaznaczone są strzałkami kierunki, w których można jeździć. To niezmiernie ułatwia. Teraz jednak stoimy w korkach i błądzimy dobrą godzinę, objeżdżamy całe centrum dookoła, aż w końcu wracamy praktycznie do punktu wyjścia. Wjeżdżamy na pierwszy lepszy i niestety drogi parking, na którym jest jakieś wolne miejsce bo mamy kompletnie dosyć poruszania się samochodem. Właściwie to mamy też dość całego tego miasta ale jednak decydujemy się na spacer promenada nadmorską. Potem skręcamy gdzieś do miasta i na nasze nieszczęście postanawiamy wrócić na skróty inną drogą, co oczywiście kończy się kolejnym godzinnym błądzeniem. Gdy docieramy do samochodu jest już późna noc, a my jesteśmy wykończeni. Jednak czeka nas jeszcze dotarcie na nocleg. W pobliżu nie ma żadnych campingów, najbliższy znajduje się w górach kolo Jerozolimy, ale postanawiamy tam dotrzeć. Znalezienie wyjazdu na autostradę oczywiście znów przysparza nam problemów. Potem jeszcze tylko kilkadziesiąt kilometrów, z czego ostatnie wąskimi górskimi drogami i wreszcie o 1 w nocy znajdujemy się na miejscu.

Ein Ovdat

Jedyny znak wskazujący, że jesteśmy w pobliżu Strefy Gazy

Widok na Tel Aviv z Jaffy

Jeszcze dziwniejsza noc
Wjeżdżamy na camping, widzimy stojący na parkingu autokar, poza tym pusto. Gdzieś z lasu dochodzą stłumione glosy ludzi. Cieszymy się, że tym razem trafiliśmy na mniej rozrywkowe towarzystwo i nie będą nam przeszkadzać w spaniu. Gdy kończymy rozstawiać namiot, grupa, którą słyszeliśmy wraca do autokaru. Okazuje się, że to kilkudziesięciu chłopaków – Chasydów lub tez innych ortodoksyjnych Żydów. Słyszymy, że dyskutują o czymś z kierowcą autokaru. Chyba jest jakiś problem, bo część z nich rozbiega się po lesie jakby czegoś szukając. Biegają po lesie, nawołują się, ale chyba nie znajdują tego, czego chcieli. Trwa to jakiś czas, ale w końcu kierowca ma widocznie dość, odpala silnik i po prostu odjeżdża. No wiec zostajemy my i Chasydzi. Namiot już stoi, wchodzimy do środka, zamykamy wejście i chcemy iść spać. Widzimy jeszcze tylko, że część grupy idzie na szosę, widocznie łapać jakąś okazję. Po chwili jednak słyszymy zbliżające się do namiotu kroki. Pozostała część grupy rozsiada się wokół nas. Jesteśmy zamknięci w namiocie wiec właściwie tylko domyślamy się, co się dzieje na zewnątrz. Sądząc z odgłosów jest ich całkiem sporo. Zastanawiamy się, czego oni chcą, dlaczego przyszli akurat tutaj, camping jest przecież bardzo duży. Czujemy się coraz bardziej nieswojo. Zastanawiamy się, czy wyjść do nich, czy może nie zwracać na nich uwagi, ale zasnąć i tak nie możemy. I wtedy zaczynają śpiewać. Taki chóralny śpiew w środku nocy na pustkowiu robi n i e s a m o w i t e wrażenie. Słuchamy zafascynowani ale jednocześnie czujemy się coraz bardziej dziwnie, bo nie wiemy, co to wszystko ma oznaczać. Jednak im dłużej to trwa, tym bardziej przestaje nam się podobać. Obawiamy się, że będą tak śpiewać do rana. Zastanawiamy się, co robić, jakoś nie uśmiecha nam się wyjść z namiotu, stanąć w jakiejś samej piżamie przed grupą Chasydów i spróbować ich przekonać, że przyjechaliśmy tu spać. Zresztą nie sądzę, żeby rozumieli coś po angielsku. W końcu przychodzi nam do głowy głupi pomysł. Puszczamy głośno z komórki jakąś śmieszną piosenkę. Zapada chwilowa konsternacja, po czym słyszymy jak grupa się oddala. W taki oto sposób pozbyliśmy się niechcianego towarzystwa i przespaliśmy spokojnie do rana :).

Rano jak zwykle nie było śladów tego, co działo się w nocy

Dzień 6 Jerozolima – Tel Aviv
Rano odkrywamy, że camping, na który trafiliśmy jest całkiem przyjemny. W budynku, który w nocy był pozamykany, teraz znajdujemy łazienki i mały sklepik. Miejsce jest bardzo popularne wśród rowerzystów, w okolicznych górach musi być dużo tras. Już z samego rana jest ich tu sporo. My wyruszamy do Jerozolimy, tym razem nie musimy daleko jechać, bo jesteśmy dosłownie kilkanaście kilometrów od miasta. Chcemy najpierw podjechać na Górę Oliwną, ale niechcący trafiamy na punkt widokowy położony z innej strony Starego Miasta. Robimy tam kilka zdjęć i wracamy w stronę centrum. Okazuje się, że nasze obawy co do zaparkowania samochodu były słuszne, ruch jest wszędzie bardzo duży, a miejsca parkingowe pozajmowane. Jakimś cudem udaje nam się zaparkować na ulicy prowadzącej na Górę Oliwną. Postanawiamy tam zostawić samochód na cały dzień i zwiedzać pieszo.
Najpierw wchodzimy na Górę Oliwną i podziwiamy panoramę Jerozolimy. Upał jest okropny i po zejściu z góry i wejściu znowu do najbliższej bramy Starego Miasta jesteśmy już mocno zmęczeni. Wchodzimy do środka i tam w labiryncie wąskich, chronionych przed słońcem uliczek jest trochę lepiej. Idziemy do Bazyliki Grobu Świętego. W środku oczywiście jest przeogromna kolejka do Kaplicy Grobu. Rezygnujemy z wejścia tam, bo stracilibyśmy pewnie co najmniej 2 godziny. Już drugi raz jestem w Jerozolimie i drugi raz nie udaje się tam wejść. Może do trzech razy sztuka. Zwiedzamy za to inne pomieszczenia bazyliki.
Potem chodzimy trochę po Starym Mieście, oglądamy jakieś pamiątki. Kupujemy arabski chleb na ciepło z przyprawą przypominającą zatar. Całkiem smaczny, ale kiedyś w Jordanii jadłam podobny, tylko jakieś 10 razy tańszy.
Robi się późno, szybko decydujemy się iść na bazar Mahane Yehuda. Jest piątek, wieczorem zaczyna się szabat, wiec obawiamy się, żeby go zaraz nie zamknęli. Wychodzimy ze Starego Miasta i ulicą/deptakiem Yafo idziemy na bazar. Po drodze wstępujemy do drogerii i kupujemy błoto z Morza Martwego, które stosuje się jako maseczki. Docieramy na bazar, cale szczęście jeszcze otwarty. Można tam kupić głównie produkty spożywcze. Zastajemy ogromny tłum ludzi, chyba wszyscy zaopatrują się przed szabatem. Niektórzy sprzedawcy zaczynają wyprzedawać to, co im zostało, można trafić na okazyjne ceny na przykład owoców. W porównaniu z bardzo wysokimi cenami w sklepach jest tam naprawdę tanio. Kupujemy kilka rzeczy, które chcemy zabrać do polski – oliwki (bardzo tanie i ogromny wybór) i oliwę (droga, ale z jakichś lokalnych najlepszych upraw – niech im będzie).
Po zakupach znowu wracamy na Stare Miasto. Kupujemy świeżo wyciskany sok z pomarańczy na jednym ze stoisk, chyba najdroższy w życiu, ale nie możemy sobie odmówić. Chodzimy znowu w poszukiwaniu jakichś drobnych pamiątek, na Starym Mieście sklepiki są czynne dłużej.
Potem idziemy pod Ścianę Płaczu. Miejsca nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Rozdzielamy się, bo pod ścianą są oddzielne miejsca dla mężczyzn i kobiet.
Następnie chcemy jeszcze wejść pod Kopułę na Skale i Meczet Al Aksa ale okazuje się, że w piątek wstęp jest tylko dla muzułmanów. Szkoda, ale całe szczęście byliśmy tam już kilka lat temu.
Na tym kończymy zwiedzanie Jerozolimy i wracamy do samochodu. Wylot do kraju mamy następnego dnia nad ranem. Postanawiamy pojechać jeszcze do Tel Avivu i tam spędzić wieczór. Po drodze szukamy supermarketu, bo chcielibyśmy kupić kilka rzeczy do Polski ale w Jerozolimie wszystko jest już pozamykane.
W Tel Avivie tym razem poruszamy się już bez błądzenia. Znajdujemy otwarte sklepy, tam nikt szabatem się tak nie przejmuje. Mamy tez małą przygodę na stacji benzynowej, po zatankowaniu okazuje się, ze żadna z naszych kart tam nie działa a gotówki już nie mamy. Chłopak w kasie mówi, że możemy pojechać samochodem do bankomatu, bo żadnego w pobliżu nie ma, ale minę ma dość niespokojna, bo jeśli nie wrócimy to będzie musiał zwrócić kasę z własnej kieszeni. Oczywiście zaraz wracamy z wypłaconymi pieniędzmi.
Potem jedziemy nad morze, dzisiaj szczęście nam sprzyja, bo zaraz znajdujemy miejsce parkingowe, do tego bezpłatne. Oglądamy zachód słońca i robimy ostatnia kąpiel w Morzu Śródziemnym. Na całym terenie wzdłuż nadmorskiej promenady trwa jeden wielki piknik. Gromadzą się tam całe rodziny, wszyscy rozpalają grille i odpoczywają. My robimy długi spacer, a na koniec w jakiejś knajpce kupujemy nasz ulubiony falafel. Pozostaje jeszcze tylko dojechanie na lotnisko i oddanie samochodu, które niestety nie przebiega gładko. Potem odprawa z dokładną kontrolą bagażu i kilkoma szczegółowymi pytaniami. I tak dobiega końca nasza izraelska przygoda.

Jerozolima z punktu widokowego

I z Góry Oliwnej

Bazylika Grobu Pańskiego

Bazar Mahane Yehuda

Ściana Płaczu

Komentarze